Deszczowe ekspedycja.
Na początku nikt z nas nie przypuszczał, że największa walka o Kilimanjaro rozegra się w głowie. 30 minut słońca potrafiło wszystkim skutecznie poprawić nastrój a suchy plecak stawał się największą nagrodą i luksusem jednocześnie. Wyprawa na „trekkingową” górę odbyła się pod hasłem cierpliwości i walki z wiecznym pogodowym przeciwnikiem – deszczem, ale od początku.
Po wielu godzinach spędzonych w samolocie i na lotniskach, nocy w sercu Nairobi i ponad 9 godzinach podróży małym, rozklekotanym busikiem z Kenii do Tanzanii w końcu dotarliśmy do Moshi. Ta mała miejscowość do punkt wypadowy do bram Parku Kilimanjaro, skąd ruszają kolejne grupy, aby stanąć po kilku dniach na wierzchołku Dachu Afryki. Nasz cel był prosty – przywitać Nowym Rok na szczycie. Rozpocząć atak szczytowy w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, aby w pierwszych godzinach 2017 roku stanąć na wierzchołku Uhuru. Mówi się, że to prosta góra. Trekkingowa. Ale z tym bywa różnie. Podobno w Noc Sylwestrową wierzchołek osiągnęło tylko 50% wszystkich, którzy próbowali. Góra zastawia wiele pułapek na wszystkich, którym wydaje się że jej szczyt jest łatwo osiągalny. Na nas też czekały.
28.12.2016– Dzień I – Od bramy Machame do Machame Camp
Gdy lider wyprawy uporał się ze stertą biurokratycznej papierologii u bram parku, ruszyliśmy w ponad 10 kilometrowy trekking do obozu Machame na prawie trzech tysiącach metrów. Już od samego początku nasze tempo było wolniejsze od ślimaków. Legendarne „Pole, pole” oznaczające
„Powoli, powoli” towarzyszyło nam już do samego szczytu. Nikt z członków wyprawy nie mógł wyprzedzać Lucasa, Mistrza Tempa który wyznaczał ruch całego sznurka naszych współtowarzyszy. Powolny chód przez dżunglę pozwolił na obserwację przepięknej flory i fauny, która to
momentalnie stała się jeszcze bardziej wyrazista przez deszcz, który właśnie lunął. Przeciwdeszczowe ochraniacze, kurtki i inne cuda poszły w ruch byle tylko uchronić się przed wilgocią. Jednak to nie było takie prost – jak miała nam później pokazać góra.Późnym wieczorem docieramy do obozu. Jest ciemno i przede wszystkim mokro. Strategia jest prosta. Bardziej mokre rzeczy rozkładamy w namiotach na śpiwory i torby – żeby jak największą powierzchnią schły. Mniej mokre rzeczy lądują w…śpiworze, gdzie ciepło ciała powinno zrobić swoje i dosuszyć całość. Tak będziemy funkcjonować przez najbliższe 5 dni.
To nie góra, ale jej sojusz z deszczem będzie naszym głównym wrogiem.
Mesa – wspólna kolacja. Wszyscy w dobrych nastrojach. Wysokości jeszcze nie czujemy. To „dopiero” trzy tysiące metrów. Pierwsza noc jest spokojna, choć wszyscy co chwilą biegają do prowizorycznych toalet – walkę z nadciągającą nieuchronnie wysokością rozpoczęliśmy już wcześniej – tempo to pierwsza broń, im wolniej tym więcej czasu dla organizmu do przystosowania się, woda i płyny to broń druga, mocno rozrzedzona krew transportuje lepiej i szybciej tlen, co ma nam pomóc przy mniejszej jego ilości w powietrzu. Trzecia broń to tabletki na ból głowy – te ma każdy pod ręką. Wcześniej czy później większość osób dotknie i ta przypadłość. Codziennie rano i wieczorem czeka nas też specjalny rytuał – pomiar saturacji krwi, czyli wysycenia jej tlenem. Spadek saturacji poniżej 70% jest ostatecznym sygnałem na brak możliwości zaatakowania szczytu. Teraz już każdego świtu i zmierzchu wszyscy z nadzieją spoglądamy na mały elektroniczny przyrząd, od którego będzie zależeć nasze wejście. Saturacja na poziomie 93% dziś wieczorem. Noc mija spokojnie.
29.12.2016– Dzień II – od Machame Camp do Shira Camp
Poranek wynagradza nas widokiem wierzchołka Kilimanjaro. Niby na wyciągnięcie ręki a tak na prawdę jeszcze kilkadziesiąt kilometrów trzeba zrobić na liczniku żeby tam dotrzeć. Śniadanie. Legendarna już lokalna owsianka, w której podobno zaklęta jest żywa siła, więc jeść trzeba tego ile tylko się da. Ruszamy terenem już nieco bardziej stromym i pozbawionym tak bujnej rośliności.
Zielony krajobraz będzie systematycznie szarzał z każdym kolejnym obozem. Przeprawiamy się przez jałowy krajobraz. Wysokość niektórym daje się we znaki. Sam czuję lekki ból głowy, ale idę dalej. Po pięknym poranku przyszedł czas na mgłę i chmury, w których spotykamy dawno niewidzianego przyjaciela – deszcz. Znów walka o to by nie przemoczyć do reszty sprzętu i ubrań.
Buty już pływają niektórym. Jak się potem okaże patent z workami foliowymi między skarpetkami będzie wielu ratował przemoczone buty. Popołudniu docieramy do Shira Camp – prawie cztery tysiące metrów nad poziomem morza. Gdy zza chmur na 30 minut wychodzi słońce na namiotach pojawia się dosłownie wszystko – bielizna, ubrania, plecaki, panele słoneczne do ładowania – każdy chce wykorzystać krótką dostawę energii maksymalnie jak się da. Cała nasza grupa nabiera jakby nowej energii. Rozmowy, uśmiechy – kawałek słońca podnosi wszystkich na duchu i tak siadamy radośnie do kolacji. Saturacja 89%. Wszystko wysuszone i gotowe na kolejny dzień, dzień w którym mam się spotkać z największym wrogiem ..kryzysem…
30.12.2016 – Dzień III – Z Shira Camp do Baranco Camp
Budzi nas pogodne niebo. Radość będzie trwała jednak krótko, gdyż za moment niebo znów spowiją kłęby szarych chmur. Rytuał poranny jest dość prosty: 7:00 kubek mocnej imbirowej herbaty, o 7:30 jedna dla wszystkich miska ciepłej wody do obmycia twarzy, 8:00 śniadanie i 8:30 wymarsz. Tak wygląda większość naszych dni. W deszczu.
Ruszamy nieśpiesznie. Tempa zdążyliśmy się już nauczyć. Wspinamy się dzisiaj z 4000 metrów na 4600 metrów, aby ponownie zejść na ok. 4000 metrów pod koniec dnia. To de facto profil aklimatyzacji, choć na wysokości 4600 będziemy zdecydowanie za krótko, aby dać organizmowi w pełni się zaaklimatyzować. Odczujemy to.
Krajobraz zmienia się diametralnie. Roślinności coraz mniej. Drzewa zastąpione przez krzaki, teraz zastąpione zostają przez wulkaniczne głazy. W deszczu docieramy do Lava Tower, wielkiej formacji skalnej na ponad 4600 metrów – tu szybki lunch. Już czuje brak apetytu. Od kilku godzin nie zamieniłem z ludźmi słowa. Wiem co to znaczy. Zaczyna dopadać mnie „wysokościówka” – organizm nieprzystosowany do wysokości zaczyna „chorować” z braku tlenu. Osowienie, brak apetytu oraz ból głowy to pierwsze standardowe objawy. Mam wszystkie. Tabletki na ból głowy zaczynają być zbawieniem.
Ruszamy z Lava Tower w dół. Wiem, że teraz każde 100 metrów w dół będzie przynosiło ulgę, ponieważ będzie ciut więcej tlenu. Niestety droga zejścia jest dla mnie największym kryzysem. Mokrzy, zmęczeni wędrujemy przez kolejne wielkie pustkowia Kilimanjaro. Fakt, że na aparacie nie ma żadnego zdjęcia pomiędzy Lava Tower a obozem docelowym – Baranco Camp, dobitnie świadczy o tym, że myślami walczyłem w głowie z kryzysem. Nie w głowie mi były zdjęcia.
Gdy docieramy do Baranco Camp przed nami rozpościera się gigantyczna – wysoka na niemal 300 metrów Baranco Wall – ściana skalna, którą przyjdzie nam pokonywać jutro – w ostatni dzień 2016 roku.
Wsuwam się do namiotu. Głowa pulsuje a nogi już odmawiają posłuszeństwa – rodzi się pytanie: jeśli dzisiaj się tak czuje, to jak jutro i pojutrze dotrę na szczyt? Czy to w ogóle możliwe? Po kilku chwilą leżenia w namiocie ból przechodzi i czuję jak organizm dochodzi do siebie.
Dziewczyny przyniosły popcorn i herbatę do namiotu. Wracają nam siły. W obozie pojawiła się gigantyczna tęcza. Wszystkim poprawiają się nastroje. Kolacja i odpoczynek. Znów przerywany sen. Jutro 31 grudnia. Zbliżamy się do szczytu.
31.12.2016 – Dzień IV – Z Baranco Camp do Barafu Camp
Dziś dotrzemy na prawie 4700 metrów do ostatniego obozu przed atakiem szczytowym – Barafu Camp. Rozpostarty na prawie 200 metrach wysokości między 4500 a 4700 metrów obóz Barafu jest „bazą wylotową” na szczyt. To stąd kilka minut po północy rozpoczniemy atak szczytowy.
Dzisiejszy dzień zaczynamy wcześniej. Po 6 rano pobudka. Tak, aby prawie 300 metrową Baranco Wall pokonać jak najwcześniej. Choć i tak nie unikamy deszczu. Nieprzemakalne ubrania zastąpiłem sukienką z worka na śmieci – okazała się najlepszym górskim ubraniem, które miałem na sobie. Mozolnie pokonujemy całą ścianę. Wdrapujemy się stopień za stopniem. Jacek, nasz przewodnik ostrzega nas – będzie spore wypłaszczenie terenu – aż się prosi o szybsze tempo, ale musimy pamiętać, że to może nasz organizm mocno nadwyrężyć. Mamy nadal utrzymać szyk i powolny chód mimo lepszych warunków. Tak robimy.
Chwila przerwy w obozie pośrednim – Karenga Camp – na ok. 4300 metrów i dalej w drogę. Krajobraz niemal księżycowy. Same kamienie. Czujemy jak „deszcz” staje się nieco cięższy – to już śnieg. Gdy docieramy na do obozu Barafu – cały pokryty jest śniegiem. Nasze namioty się pod nim uginają. Rozstawione na czystej skale. Całkowicie padnięci wpełzamy do namiotów, aby się na chwilę ogrzać. Potem obiad i odprawa techniczna o tym jak będzie wyglądał atak szczytowy:spotykamy się 10 minut przed północą na toast noworoczny i rozpoczynamy wędrówkę w górę chwilę po północy. Jest godzina ok 18-stej. Mamy niecałej 6 godzin na odpoczynek, nawodnienie i przygotowanie sprzętu. Każdy chyba trochę już we własnej głowie zastanawia się jak będzie wyglądać wędrówka na szczyt. Robimy co możemy, żeby wysuszyć ubrania i zapadamy w płytki sen.
Dzwoni budzik. Wyświetlacz pokazuje godzinę 23:30. Szczyt – tylko tam myśl przelatuję przez głowę. Za chwilę ruszamy.
01.01.2017 – Barafu Camp – Szczyt – High Camp
Atak szczytowy jest czymś niesamowitym. To mieszanka skrajnego wyczerpania, adrenaliny, euforii i determinacji. Budzimy się ok. 23:15. Sen trwał krótko. Właściwie to taki półsen. Człowiek bardziej czuwa. Po przebudzeniu od razu picie. Teraz, jak nigdy organizm musi być nawodniony. Potem nakładanie w świetle czołówki kolejny warstw ubrania. Początkowo mniej warstw. Chwilowy odczuwalny chłód minie jak tylko ruszymy. Organizmy się rozgrzeją. Przecież czeka nas abstrakcyjny wysiłek.
Spotykamy się o 23:50 przed mesą – naszym obiado-namiotem. Pijmy herbatę i zagryzamy chleb z masłem orzechowym. Czysta energia. Widok, który rozpościera się przed nami trudno ująć w słowa. Skupisko świateł wśród namiotów, które zaczyna buzować coraz większą energią odczuwalną przez wszystkich. To poczucie nieuchronności zbliżającego się wymarszu na atak szczytowy i nadchodzących ostatnich sekund 2016 roku. Te dwie rzeczy połączone razem dają niesamowite uczucie, które udziela się wszystkim.
Do tego mój ulubiony widok. Drobna stróżka świateł, gdzieś daleko w tle. Pnąca się do góry. To pierwsi śmiałkowie, którzy już wyruszyli. Ta stróżka światła zawsze towarzyszy atakom szczytowym i jest absolutnie magiczna.
Wybija północ. Składamy sobie życzenia. Oby na szczyt. Kilka minut po północy ruszamy.
Wolne tempo i 3-4 krótkie przerwy w ciągu godziny na serię głębszych oddechów. Wypuszczamy się na prawie 6.000 metrów. Tam tlenu jest już o połowę mniej. Każdy z nas to odczuje. Stąd potrzeba częstszej głębokiej wentylacji.
Krok za krokiem. W śniegu. Tego nie przypuszczaliśmy. Kilimanajro miało nas przywitać słońcem a mamy śnieg. Wszyscy wyczekujemy poranku i choć trochę prześwitujących promieni słońca. Idę spokojnie. Czasami wydaje mi się jakbym spał poruszając się do przodu. Poczucie, że ciało jest tylko wehikułem, który głowa pcha na przód.
Wiele razy słychać rzucone w eter: „O której świt?” Pozostawione bez odpowiedzi.
W niecałe 8 godzin docieramy do Stella Point (5.756m) to granica krateru. Stąd jeszcze ok. 150m wysokości do pokonania na odcinku niemal 2 kilometrów dokoła krateru. To tam jest nasz cel.
Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Co chwila słyszmy od wracających ze szczytu wspinaczy: „Już niedaleko”. Brak tlenu robi swoje. Kilka kamieni wydaje mi się przypominać tablicę ze szczytu. Powtarza się to kilka razy na trasie.
Podobno, gdy usłyszeliśmy, że do szczytu jeszcze 15 minut wyrwaliśmy jak szaleni ze współtowarzyszem wędrówki. Zatrzymała nas energicznie za pomocą kijków nasza koleżanka. Słabo pamiętam tą sytuację. Kolejny symptom „wysokościówki”.
9:15 czasu lokalnego. Docieramy na szczyt. Euforia przebija się przez wycieńczenie. Pamiątkowe zdjęcia. Grupowe uściski i łzy szczęścia. Flaga. Ta myśl wielokrotnie trzymała mnie przy siłach. Wygrzebuje ją z dna plecaka. Kolorowe „Happy Kids” powiewa na szczycie Dachu Afryki. Obiecałem to Fundacji i słowa dotrzymałem. Marzenie się spełniło. Nie tylko moje.
Jak to zwykle w górach bywa. To dopiero połowa drogi. Teraz zaczynamy zejście. Zdecydowanie szybciej. Każde 100 metrów to łyk tlenu więcej dla organizmu. Wszyscy niemal jakby byli w transie. Schodzimy choć nasze głowy już niemal nie pracują. Wysiłek jest gigantyczny.
Docieramy do obozu, z którego startowaliśmy. Barafu Camp. Tu wiadomość: jemy i 2 godzinu snu a potem idziemy niżej. Po takim wysiłku położyć się do śpiwora i obudzić po 2 godzinach to jedna z najgorszych kar. Pewnie jeden z trudniejszych momentów wyprawy. Namioty pokryte śniegiem. Temperatura bliska zeru.
Po 2-godznnym śnie budzę się z dreszczami. Sama mina na twarzy mogłaby komuś zrobić krzywdę. Niesamowite, że umysł ledwo to znosi, jednak niemal automatycznie pakuje wszystkie rzeczy i każe wyjść ciału z namiotu.
Wychodzimy. Wszyscy ledwo żywi. Mamy zejść jeszcze niżej. Do obozu na ok. 3000m. W połowie drogi okazuje się jednak, że zatrzymujemy się w „High Camp” na wysokości mniej więcej 3800m. Tam odpoczywamy. Kolacja. Wszystkim wróciły humory. Większa ilość tlenu też robi swoje. Szybko kładziemy się spać.
Następny dzień rozpoczynamy od śniadania i rytuału pieśni i pożegnania z naszą tanzańską ekipą, która pomagała nam wejść. Po tańcach i śpiewach ruszamy na dół do bram parku. Nie do wszystkich, w tym do mnie jeszcze dociera fakt tego co zrobiliśmy.
Przywitaliśmy Nowy Rok na Dachu Afryki. Szliśmy przez 4 dni w deszczu, abydojść na spektakularną wysokość 5.895m. Każdy w głowie przeżył prywatną walkę ze słabościami i wątpliwościami, którą wygrał.
Zdobyłem klejnot do Korony Ziemi.
Z i dla Happy Kids.