Kościuszko Winter Solo
Zimowe solo to zapewne jedna z najbardziej radykalnych kategorii wspinania. Samotnie bez żadnego wsparcia i w dodatku w warunkach zimowych, czyli potencjalnie tych najgorszy i najtrudniejszych. Nie bez przyczyny wybrałem, więc Górę Kościuszki jako poligon do tego rodzaju górskiej przygody.
Wracając jednak na ziemię. Góra Kościuszki to jeden ze szczytów „rozszerzonej wersji” Korony Ziemi. Ze względu na rozbieżności dotyczącego tego, gdzie kontynent Australii i Oceanii się kończy a gdzie zaczyna bierze się tutaj pod uwagę dwie góry: Piramidę Carstensza (4.884m) oraz Górę Kościuszki (2.228m).
Ta druga położona jest w sercu Wielkich Gór Wododziałowych w Australii i jest najłatwiejszym i najprzyjemniejszym szczytem Korony Ziemi. Na jej wierzchołek prowadzi sześciokilometrowa metalowa kładka i potocznie mówi się tu bardziej o spacerze, aniżeli o górskiej wędrówce.
Jednak zmienia się to nieco w sytuacji, gdy górę zamierzamy zdobyć w sezonie zimowym gdy w całym paśmie zalega spora ilość śniegu.
Cała wędrówka poprzedzona była jednak logistyczną układanką, którą niejedną osobę przyprawiłaby o zawrót głowy 🙂 Otóż 14 sierpnia rano na lotnisku w Sydney lądowała Ola wraz juniorem. To sprawiało, że bardzo chciałem Górę Kościuszki zdobyć wcześniej, aby z rodziną cieszyć urokami Australii, ale nie tej górskiej.
Mamy piątek 9 sierpnia. Właśnie zdobywam Piramidę Carstensza. Ola wie, że jeśli do soboty (10.08) południa nie będzie ode mnie sygnału – oznacza to, że nie dotarłem z bazy do cywilizacji i nie zdążę na samolot powrotny. Tak się właśnie dzieje. Ola przebookowuje bilet na 13 sierpnia – tym samym będę równo z nią na lotnisku w Sydney i razem ruszymy w góry.
Wszystko zmienia się jednak 11 sierpnia w niedzielę. Helikopter podejmuje nas rano z bazy. 1,5h później meldujemy się w hotelu w Timice i podejmujemy decyzję o niezwłocznym locie na Bali, które stanowiło naszą bazę startową. Po krótkim przepakowaniu ruszamy na lotnisko i łapiemy w ostatniej chwili samolot na Bali, który wylatuje o 11:20 z Timiki. Po wylądowaniu na Bali sprawdzam telefon. Ola zmieniła bilet. Widzę, że mam opcję jeszcze jednej zmiany rezerwacji. Na dzisiaj. Bez zawahania zmieniam bilet i tym samym skracam czas pobytu na Bali z 3 dni do 3 godzin. W hotelu na Bali znów szybkie przepakowania i ruszam wieczorem znów na lotnisko. Jest niedziela 11 sierpnia. Ruszam nocnym samolotem do Australii.
W poniedziałek 12 sierpnia, w godzinach szczytu odbieram z centrum Sydney wypożyczony samochód z kierownicą po prawej stronie i z duszą na ramieniu włączam się w lewostronny ruch, aby wyjechać z miasta. Cel na dzisiaj – dotrzeć do Canberry (stolicy Australii) oddalonej o ok. 200km od Sydney. Tam zaliczam nocleg, aby we wtorek 13 sierpnia przed 5 rano wyruszyć w ponad 200 kilometrową podróż do Thredbo – stolicy narciarstwa w Australii, skąd wiedzie droga na Górę Kościuszki.
D około 9 rano załatwiam wszystkie formalności: wejściówki do parku narodowego, wypożyczenie rakiet śnieżnych, wykupienie karnetu na wyciąg. Przebieram się w samochodzie w odpowiednie spodnie i kurtkę. Wjeżdżam krzesełkami do Eagle Nest (bazy skąd rzesze australijskich narciarzy ruszają na śnieżne stoki gór Wododziałowych.
Spoglądam na mapę. Szukam kierunku. Dostrzegam trzy sylwetki w rakietach śnieżnych. Kierunek się zgadza. Ruszam. Krok za krokiem. Przyspieszam. Za pierwszym pagórkiem tracę już krajobraz wyciągów i orczyków. Wyprzedzam dostrzeżoną wcześniej grupkę (przewodnik + 2 klientów) i niemal biegnę na szczyt sam. Żywej duszy w pobliżu. W sezonie zimowy ten ogromny teren pokryty śniegiem może być nie lada pułapką. Wystarczy zachmurzenie lub mgła i można bardzo łatwo stracić orientację.
Przemierzam kolejne kilometry pagórków, lokalizując w końcu najwyższe wzniesienie. To Mt Cozie – jak pieszczotliwie o tej górze mówią mieszkańcy Australii. W lecie lub jesieni szlak wiedzie dookoła góry, oplatając szczyt metalową kładką. W zimie, w rakietach śnieżnych można pozwolić sobie na luksus „przecięcia szklaku” i wejścia bezpośrednio wprost na górę.
Ostatnie kroki na szczyt. Nieśmiało wyłania się kamienny punkt triangulacyjny symbolizujący wierzchołek. Radość jest ogromna. To nie jest wysoka góra. To nie jest wymagający szczyt. Jednak dotrzeć tu, zrealizować to marzenie – to budzi we mnie duże emocje. Szczególnie, że na szczycie jestem sam. Chłonę widoki przez 15 minut. Kilka zdjęć. Jedzenie i picie. Schodzę.
W drodze powrotnej mijam przewodnika i klientów. Rozmawiamy chwilę. Mówi mi, że przez ostatnie 3 dni nie dało się tu w ogóle wejść właśnie przez warunki pogodowe. Okazuje się, więc że gdybym zdobył wcześniej Carstensza to i tak na górę Kościuszki nie mógłbym od razu wejść. Znów los się uśmiechnął.
Schodzę na dół. Docieram do samochodu. Cały manewr zajął ok. 2,5h. Teraz czas na drogę powrotną. Ruszam w niemal 500 kilometrową podróż do Sydney, aby dotrzeć tam tego samego dnia na wieczór. Jest wtorek 13 sierpnia. Dzień, który zacząłem w Canberze, wędrowałem w Górach Wododziałowych a następnie późnym wieczorem dotarłem do Sydney.
Wszystko po to, aby następnego dnia rano odebrać Olę i juniora z lotniska. Logistyczny koszmarek zrealizowany w 100%. Docieram do hotelu wykończony. Idę szybko spać.
Rano przylatuje rodzina. Nareszcie.