Rozmowa z Kamiennym Strażnikiem
Tym razem było inaczej. Bardziej świadomie? Na pewno. Z większym zrozumieniem siebie i tego co przede mną. Podpatrzone od Mehmeta na Piku Lenina zwyczaje notowania codziennie wieczorem przemyśleń skrzętnie przeniosłem na palące żarem pustkowia otaczające Aconcaguę. Jednak zacznijmy, jak przystało na kronikarza od początku zdarzeń…
Lotnisko. Tu zawsze wszystko się zaczyna. Poznaję swoją grupę, choć jak zawsze pierwsze wrażenia w przypadku wypraw górskich zmieniają się często o 180 stopni. Czeka nas długa podróż. Najpierw „rzut beretem” do Rzymu a następnie 14-sto godzinny lot do Buenos Aires, skąd już tylko 1000km do pokonania samolotem w stronę Mendozy – bram Andów.
Gdy docieramy do Mendozy jest koniec stycznia. Pozwolenia na Aconcaguę drastycznie tanieją z dniem 1 lutego, gdyż dobieg końca „sezon wysoki”. Stąd nasze 2 dniowe czekanie na przekroczenie magicznej daty początku lutego. Czas spędzamy poznając Mendozę, odwiedzając lokalne winiarnie z których słynie cały region oraz załatwiając niezbędne formalności i wypożyczając sprzęt.
Da się wyczuć atmosferę oczekiwania. Wszyscy chcemy ruszyć do podnóża Andów i wkroczyć dumnie do doliny Horcones, aby ujrzeć górę, o której szczycie marzy każdy z nas.
W końcu nadchodzi czas. Mały busik z doczepioną przyczepką zbiera nas i nasz dobytek wspinaczkowy w krótką podróż, aby po 200 kilometrach dotrzeć do Penitentes. Po drodze spotykamy się z naszym lokalnym przewodnikiem – Fernando. To człowiek dzięki, któremu słowo „Vamos” (oznaczające „chodźmy”) nigdy już nie będzie takie samo. Słyszeliśmy je na każdy możliwym postoju podczas wspinaczki.
Powiedzieć, że Penitentes to miejscowość, to powiedzieć znacznie za dużo. Umiejscowiona pośrodku wielkiej, palącej słońcem doliny, przypomina bardziej przypadkowo porozrzucaną zbieraninę budynków aniżeli zamysł architektoniczny. W miejscu, w którym nocujemy znajduje się niewielki bar, przypomina to miejsce dawno opuszczone przez cywilizację – jedynym elementem skupiającym uwagę są setki flag z podpisami zdobywców Aconcagui, również wielu Polaków.
Ten dzień spędzamy na wizycie w Puenta del Inca, oddalonej o parę kilometrów równie małej mieścince, w której znajdują się zabytkowe łaźnie oraz targ z pamiątkami. Ważnym punktem wyprawy są też odwiedziny na cmentarzu Andystów, groby osób które bezpowrotnie zabrała do siebie góra są ważną lekcją na drodze po szczyt. Pycha zwykła kroczyć przed upadkiem, więc w górach najlepiej sprawdza się pokora.
Następny dzień to ten DZIEŃ. To dziś przekraczamy bramy parku i wchodzimy do doliny Horcones. Przed nami wycieńczające 50km (łącznie z aklimatyzacją), aby dotrzeć do Plaza de Mulas – bazy pod Aconcaguą. Najpierw odprawa w biurze. Papierologia. Podbicie, wcześniej uzyskanych pozwoleń. No i najważniejsze. Worki. Dwa worki, których należy bronić i strzec bardziej niż własnego paszportu – a najlepiej trzymać te worki właśnie razem z paszportem. Kary za ich zgubienie są gigantyczne i liczone w dolarach amerykańskich. Biały…do śmieci zwykłych, które zostawimy po sobie ponad bazą, wspinając się do kolejnych obozów, no i legendarny worek pomarańczowy na …nasze odpady organiczne, mówiąc dyplomatycznie. Również dotyczące tego co ponad bazą będzie się dziać.
Po takiej odprawie możemy ostatecznie ruszać. Dzień I – odcinek około 8 kilometrów z wysokości 2.950m na wysokość 3.500m do Confluenci – obozu pośredniego w drodze do bazy.
Naszym oczom już w pierwszych chwilach trekkingu ukazuje się gigantyczna ściana Aconcagui, nie do pomylenia i nie do zapomnienia widok. Wielka, ogromna i wydawać by się mogło, że nie osiągalna. Każdy patrzy w stronę wierzchołka. Zaczynam rozumieć ile pracy i drogi przed nami jeszcze. To zadanie trzeba rozłożyć na poszczególne dni. Działać zgodnie z planem jednego dnia, aby w pełni go zrealizować. Nie skupiać się na szczycie, bo człowieka to przytłoczy.
Krętymi ścieżkami, jeszcze cały czas z otaczającą zielenią docieramy do Confluenci. Tu odpoczynek i naładowanie baterii. Dzisiaj był krótki dzień, ale jutro przed nami łącznie 24km w dwie strony, aby osiągnąć wysokość 4.200m i zdobyć potrzebną aklimatyzację by ruszyć do Plaza de Mulas na 4.300m. Nie będzie to łatwy dzień…
Podobno to drugi (poza atakiem szczytowym) najcięższy dzień całej wyprawy – prawie 20km z obozu pośredniego (Confluencia, 3.400m) do bazy właściwej (Plaza de Mulas, 4.300m).
Plecaki spakowane. Muły już dawno ruszyły z naszymi torbami wyprawowymi. Tymczasem my po wczesnym śniadaniu wybieramy się w nieziemsko długi trekking. Początkowo głowa lata mi na prawo i lewo – widoki są niesamowite. Dolina Horcones w całej swojej okazałości. Fernando, nasz przewodnik co rusz pokazuje nam kolejne 5-tysięczniki i opowiada ich historie.
Jednak zachwyt trwa chwilę. Potem przychodzi znużenie a następnie świadomość, że na tym pozbawionym grama cienia kawałku pustkowia przyjdzie nam spędzić jeszcze wiele godzin. W górach zawsze zaskakuje mnie to, jak bardzo jesteśmy nauczeni „perspektywy”. W miastach, czy w życiu codziennym mamy wizualnie mnóstwo punktów odniesienia – samochody, budynki, inni ludzie. Dzięki temu bardzo łatwo ocenić nam dystans, głębie czy odległość. W górach tego nie ma. Zupełny brak punktu odniesienia. Tak więc kolejne zakręty doliny ciągną się w nieskończoność. Skała, która wydaje się być już tuż tuż, zostaje osiągnięta po 30 minutach marszu.
Do tego słońce. Palące. Nie mające żadnej litości. Na 4.000 metrów zupełnie inaczej się to odczuwa. Walczymy o każdy kawałek skóry. Rękawiczki na rękach, buff na szyi, czapki na głowach. Niektórzy w długich rękawach. Jak się da, byle tylko słońce nie dostało się do skóry.
Kolejne godziny wędrówki mijają. Nie rozmawiamy. Rzadko się wtedy rozmawia. Człowiek raczej zamyka się we własnej głowie i albo po prostu idzie, albo mierzy się z wodospadem myśli, które systematycznie przez te wiele godzin porządkuje we własne głowie. Z pewnością jest to nauka przebywania samemu ze sobą.
Widoki powoli się zmieniają. Po nużącej dolinie zaczynamy piąć się coraz wyżej w górę, aby ostatecznie stanąć przed ostatnim wyzwaniem trekkingu. Sporym przewyższeniem i niewielką ścianą skalną, którą pokonać musimy za pomocą krętej i dość mocno nachylonej ścieżki. Teraz wszyscy zaczynamy odczuwać wysokość. Kilka kroków i przerwa na złapanie oddechów. Trwa to może godzinę. Łatwo nie jest. Jednak pod koniec ściany czeka nagroda. Widoczna w oddali drewniana tabliczka z napisem „Plaza de Mulas”.
Tak oto docieramy do drugiego największego Base Campu świata. Są tu małe sklepiki, można kupić dostęp do sieci a dla głodnych artystycznych doznań jest nawet najwyżej położona na świecie galeria sztuki prowadzona przez Miguela. Powoli doczłapujemy się do naszych namiotów. Duże, wygodne. Po 7 osób w jednym. Leżanki. Pełen luksus. W porównaniu z bazą pod Pikiem Lenina to tutaj mamy salony i pałace 🙂
Teraz czas na upragniony odpoczynek. Jutro również przed nami dzień w bazie. Musimy trochę zregenerować siły przed wyjściami aklimatyzacyjnymi. Trzeba też ustalić taktykę. Z racji tego, że obozy są niedaleko siebie a w pobliżu samej bazy jest kilka 5-tysięczników to schematy aklimatyzacyjne mogą być przeprowadzane w różnoraki sposób.
Nasz plan jest następujący. Po dniu odpoczynku ruszyć do Canady (Obóz na 4.900m) i zanieść tam depozyt. Zejście na dół i noc w Plaza de Mulas. Kolejny dzień do wyjście na lekko do Nido de Condores (Obóz na 5.300m) i tam spędzić chwilę, aby znów zejść na dół do bazy i tam się przespać. Potem jeden pełny dzień odpoczynku i ruszamy w górę, aby nocować w kolejnych obozach – Canada, Nido i Colera (Obóz na 6.100m) – aż w końcu ataku szczytowy. To jest plan. Jak będzie w rzeczywistości. Zobaczymy 🙂
Cały dzień odpoczynku mija nam na rozmowach, zwiedzaniu bazy i pełnej regeneracji. Po trekkingu wszystkim się to przydało. Po południu przygotowujmy plecaki i to co chcemy zabrać do depozytu – generalnie są to wszystkie rzeczy, które nie przydadzą sie nam w bazie a będą dla nas kluczowe podczas akcji górskiej – ubrania puchowe, jedzenie, kuchenki, maty do spania, raki itd.
Tak więc plecaki ważą grubo ponad 15kg. Dzień wędrówki do Canady (Obóz I), która zasłonięta jest sporymi skałami, dlatego nie widać go z Bazy, nie będzie należał do najprzyjemniejszych. Moje tempo jest dramatyczne. Zawsze tak jest. Pierwszy etap aklimatyzacji jest dla mnie trudny. Wolno mi to przychodzi, ale po odpoczynku nabieram w kolejnych dniach właściwego, dobrego tempa. Tymczasem skalna ścieżka pnie się ostro w górę – oczy patrzą na buty osoby przede mną i skupiam się tylko na tym by wykonywać krok za krokiem. Odcinek do Canady jest de facto podzielony na trzy części: najpierw skalna ścieżka z bazy do dużego wypłaszczenia, następnie zakosami dalej w górę do kolejnych skał a stamtąd już dużym trawersem do Canady.
Docieram chyba ostatni tego dnia do obozu. Ledwo żywy, ale szczęśliwy. Już jakiś czas temu nauczyłem się, że w górach nie ma wyścigów – każdy idzie swoim tempem i zdobywa aklimatyzację na swój sposób. W tym czasie moi kompani rozłożyli już dwa namioty, w których zdeponujemy to co wnieśliśmy na górę. Zabezpieczyli je też kamieniami na wypadek silnych wiatrów w nocy. Chwile odpoczywamy a krajobraz zmienia się w ciągu kilku minut – z bezchmurnego, błękitnego nieba nagle zaczyna lecieć grad. Dosłownie.
Chowamy się w namiotach. Po 6 osób w mały namiociku. Powstaje ludzki tetris. Ktoś leży na nogach kogoś innego, komuś się ręce zaklinowały. Trwamy w tym stanie i nie wiemy jak długo przyjdzie nam czekać na zmianę pogody. Zaczyna grzmieć i błyskać. Na takiej wysokości to nienajlepszy zwiastun. Człowiek jest tutaj najlepszym „odbiornikiem” potencjalnego pioruna, bo innych elementów „zbierających” na górze przecież brak. No więc nadal czekam.
Dobrze, że jest walkie-talkie. Mamy łączność z drugim namiotem co umożliwia nam odbycie własnej wersji teleturnieju „Jak to melodia?”. Nucimy drugiej drużynie, w drugim namiocie melodie a ich zadaniem jest zgadnąć nazwę utworu. Nie pamiętam jaki był wynik, ale szło nam całkiem nieźle 🙂
W końcu decyzja. Ruszamy w dół, bo się trochę uspokoiło. Szybkim tempem schodzimy po wcześniej całej piaskowej a teraz całej śnieżnej ścieżce Aconcagui. Do bazy docieramy popołudniu. Zmęczeni, ale zadowoleni. Czasu na regeneracje jest mało, bo jutro dalej w górę. Z małą przerwą w Canadzie, mamy się jutro dostać do Nido de Condores – przekroczymy granicę 5.000m i dotrzemy na 5.300m, co umożliwi nam skuteczną aklimatyzację i pozwoli w dalszej kolejności na nocleg w tymże obozie, w kolejnych dniach.
Jednak teraz o tym nie myślimy. O tym, że przyjdzie nam jutro znów powtarzać tę samą drogę. Ta myśl zawsze przytłacza. Teraz jednak czas na odpoczynek a jutro po prostu trzeba wykonać plan na 100%.
Poranek. Pewnego rodzaju walka. Nasze oddechy skutecznie w trakcie nocy przeradzają się w szron, który osadza się na płachcie. Wstajemy, krzątamy się. W środku robi się coraz cieplej. Płachta namiotu postanawia nam oddać skradzione oddechy w postaci wody. Powódź. Leje się na leżanki, śpiwory, torby itd. I tak co rano 🙂
Kolejny dzień aklimatyzacji przed nami. Ruszamy do Nido de Condores (5.300m). Tym razem marsz do Canady zajmuje nam 30 min mniej czasu. Sen zadziałał. Czerwone krwinki jak oszalałe transportują, więcej tlenu i możemy sprawniej piąć się kolejne metry w górę.
Z Canady spoglądamy w górę. Widać trawers a następnie wypłaszczenie, gdzie podobno znajduje się nasz cel. Wolnym krokiem docieramy do granicy wypłaszczenia. Zmęczeni, liczymy że naszym oczom zaraz ukaże się flaga i namioty obozu. Jednak jedne co widać do pustkowie. Konsternacja. Łapiemy oddechy. Odpoczywamy przy skałach. Wzrokiem szukamy ścieżki. Nagle dostrzegamy grupkę ludzi…daleko, nawet bardzo. Padają pytania…co oni tam robią? Dokąd idą? Podążamy za nimi wzorkiem, dostrzegając na końcu ich drogi małą, żółtawą…upragnioną flagę. „Co??!!!” „Jak to?” „Przecież inaczej to na mapie wyglądało!!” Dociera do nas smutna prawda, że jesteśmy dopier w połowie drogi do Nido de Condores. Przed nami jeszcze kilka sporych zakosów i znów wielki trawers.
Mijają kolejne minuty. Mijają kolejne zygzaki. Ostatecznie docieramy do Nido. Euforia. Stoimy początkowo w kilka osób przytuleni do siebie. Pogoda nie rozpieszcza a podmuchy wiatru skutecznie przypominają, że jesteśmy już na poważnej wysokości. Nido de Condores to idealna definicja pustkowia. Jest pare skał. Przy jednych małe źródełko – to ważne. Nie trzeba topić śniegu tylko można nabrać lodowatej wody. Duże ułatwienie. Druga grupa skał to łazienka – równie istotne miejsce. Szczęśliwie oba wyraźnie rozgraniczone, aby nikomu nie przyszło do głowy ich pomylić 🙂
Prócz tego, skupiska namiotów rozsiane po wypłaszczeniu. Nic więcej. Na ten moment nam to nie przeszkadza. Raczej wzbudza ciekawość. Jeszcze nie wiemy, że przyjdzie nam tu spędzić kilka dni.
Tymczasem po ponad godzinie w Nido ruszamy powoli w dół. Znów ta sama droga. Przedostatni raz. Schodzimy do Plaza de Mulas i perspektywa całego dnia odpoczynku. Dwie noce i jeden pełny dzień „nicnierobienia”.
Zmęczeni, niemal od razu zasypiamy. To nie był lekki dzień.
Nadszedł czas odpoczynku. Cały dzień spokoju. Czas wypełnia wędrowanie po bazie i czytanie książek. Rzadko ma się taką możliwość w życiu codziennym. 6 godzin czytania książki bez żadnego rozproszenia. To wręcz prezent. Potem jeszcze odwiedziny w galerii sztuki u Miguela i odpoczynek na hamaku przy zachodzącym nad doliną Horcones słońcu. Plecaki już gotowe. Sprzęt przygotowany. Jutro ruszamy w górę. Założyliśmy 7 dni poza bazą. Czeka nas kolejno: 1 noc w Candzie, 2 noce w Nido de Condores, 1 noc w Colerze, atak szczytowy, 1 noc w Colerze, zejście.
Taki jest plan a co zdecyduje pogoda to jeszcze się okaże….
Kolejnego dnia ruszmy. Teraz już tylko w górę. W drogę na szczyt…
Już znam to uczucie. Taka wydłużona ekscytacja i niepewność. Poranek, w którym wychodzi się z bazy. Do ataku szczytowego jeszcze kilka dni, jednak umysł już wie, że drugi raz bazę ujrzę, jako zdobywca lub ten, któremu góra odmówiła tym razem wstępu.
Spakowani. Grupa kilkunastu osób to poważny problem logistyczny. Zagrzanie choćby wody do termosów trwa dłuższą chwilę na wysokości ponad 4.000m. Tym razem jednak się nie spieszymy. Przed nami nocleg w każdym z obozów, zanim ruszymy na szczyt.
Drogę do Canady znamy doskonale. Zajmie nam maksymalnie 2,5h, aby dotrzeć do ukrytego za skałą skupiska namiotów. Docieramy tam wczesnym popołudniem. Niektórzy ruszają po wodę, inni obudowują namioty jeszcze większą ilością kamieni, aby uchronić się przed nocym wiatrem. Gdy te wszystkie czynności za nami, pozostaje czekać. Czas wypełniają rozmowy. My jednak postanowiliśmy rozkręcić najwyższe disco świata 🙂 Gdzieś na wysokości 4.900m tego właśnie dnia, grupa kilku osób przy akompaniamencie hitów Justina Timberlake`a, Zbyszka Wodeckiego czy Natalii Kukulskiej przez dobre pół godziny tańczyła ile sił w nogach – a sił na takiej wysokości nie wiele 🙂 Także wysokościowe disco mamy zaliczone 🙂
Kolejny dzień to strzał do Nido de Condores. Tym raze droga nas nie zaskakuje. Wiem, że czeka nas spory kawałek do przejścia. Gdy w końcu docieramy i rozstawiamy namioty, przychodzi czas na decyzje. Okazuje się bowiem, że najlepsza pogoda będzie we wtorek – jest obecnie piątek popołudnie. To oznacza dwa pełne dni spędzone w Nido de Condores. Miejscu przypominającym bez mała krajobraz księżycowy. Pustka. Dwa dni, pełny weekend. Siedzimy i czekamy. Jemy, chodzimy po bazie, rozmawiamy. Tyle można tutaj robić. Nic więcej, nic mniej. Doskonała lekcja bycia samemu ze sobą. Zero zasięgu, zero komunikacji. Zaprzyjaźniony Polak umożliwia nam wysłanie wiadomości do najbliższych, że wszystko ok (przez komunikator satelitarny). Nadal czekamy.
Przychodzi poniedziałek. Moment wymarszu. Pierwszy raz od wielu dniu ruszamy w nieznane. Nie byliśmy bowiem jeszcze powyżej Nido. Droga do Colery na 6.000m jest stosunkowo prosta. Zakosy, które wraz z wysokością robi się coraz bardziej rozległe. Całość zajmuje nam maksymalnie 3 godziny. Ostatnie metry to ubezpieczona linami metalowymi, przeprawa przez strome skały. Taki mały akcent wspinaczkowy na koniec.
Colera jeszcze bardziej przypomina odległą planetę, na której odkrywcy w specjalnych kombinezonach postawili swoją bazę. Namioty gęsto rozłożone. Wraz z Wieśkiem od razu rozstawiliśmy swój. Procedura zawsze była jasna. Przychodzimy do nowego obozu. Rozkładamy namiot. Otaczamy go kamieniami. Karimaty do środka, na nie śpiwory. Strategicznie rozłożyć plecaki i czas na topienie śniegu i jedzenie. Dzięki takiej procedurze zawsze szybko i sprawie organizowaliśmy sobie z Wiesiem pracę.
Wstępne założenie – wymarsz ok. 4:00 na atak szczytowy. Jest ok. 14:00, więc czasu jest na prawdę dużo żeby zjeść i odpocząć. Jednak ta noc nie będzie łaskawa dla wszystkich. Wieczorny obchód przewodników jest jednocześnie ostatnim sprawdzianem, weryfikacją stanu zdrowia. Niektórzy nie dostali przepustki na atak szczytowy. Czy to słaba saturacja, czy zbyt duże tętno spoczynkowe – powodów było wiele, wspólny mianownik ten sam: bezpieczeństwo.
Ciężko mi sobie wyobrazić, jak to jest usłyszeć, że nie można iść na szczyt po tylu tygodniach ciężkiej pracy tu na górze. Jednak pokora wyniesiona z poprzednich gór, czy chociażby z załamanego ataku szczytowego na Lenina nauczyła mnie, że nie warto ryzykować. Góra poczeka.
Tymczasem reszta przygotowuje sprzęt i zapada w krótki sen.
Kilka logistycznych problemów i godzina ataku szczytowego przesuwa się na ok. 5 nad ranem. Sznur czołówek podąża już w górę. Pierwszy etap to zygzaki do Independenci (6.400m) – starego schronu. Męczące i pokonywane w ciemnościach lub szarościach świtu. Niewiele z tego się pamięta, gdyż przestawia się głowę na tryb automatyczny – noga za nogą i tyle.
Przy schronie – każdy się sprawdza. Jak samopoczucie, jak równowaga, jak organizm. To ostatni moment na wycof bez przewodnika. Jeśli wyżej coś pójdzie nie tak, zawracać musi dana osoba oraz przewodnik a to znacznie wpływa na szanse grupy. Przed nami wyłania się trawers. Legendarne miejsce, które zwieńczone jest mała jaskinią. Niby człowiek idzie po płaskim, niby tylko trawersuje górę. Jednak zmęczenie jest wielkie. Na nasze szczęście zrobił się niewielki zator, więc prędkość znacznie spadła i mogliśmy częściej odpoczywać.
Trawers zakończony jest niewielką jaskinią na 6.700m. Tam eksploratorzy zostawiają cięższe rzeczy. Niektórzy całe plecaki. Odpoczywają i nabierają sił przed ostatnim sprawdzianem…Canaletą – to zaledwie ok. 250m wysokość i ok 300m dystansu do szczytu. Inaczej mówić żleb skalny o nachyleniu ponad 45%.
Jeden z najtrudniejszych odcinków na całej górze. Mieliśmy to szczęście, że zalegający śnieg nieco ułatwił wejście. Przykrył bowiem kruchą skałę i umożliwił stabilniejsze poruszanie. Niemniej i tak szliśmy jak muchy w smole. Wysokość ponad 6.700m to już nie żarty. Tam każdy krok i oddech to walka. Tak było też w tym przypadku.
Ostatni etap Canalety to mały trawersik prowadzący na szczyt. W pewnym miejscu ludzie po prostu znikają i wchodzą na wypłaszczenie szczytowe. Gdy pokonujmy ostatnie kroki, sił jest jakby więcej. Euforia.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wchodząc na każdy szczyt niemal od razu zaczynam płakać – zakładam, że to emocje które kumulują się przez całą wyprawę i wzruszenie. Miesiące pracy na nizinach, tygodnie pracy tutaj na górze. Ostatecznie góra jest łaskawa i wpuszcza. Szczyt Aconcagui jest dużym wypłaszczeniem, z którego widać bezkres Andów i Chille.
Emocje trudno przelać na papier. Radość, euforia, wycieńczenie, wewnętrzny spokój, adrenalina.
Jednak jesteśmy, jak to zawsze w przypadku gór bywa, w połowie drogi dopiero.
Teraz czas na zejście.
Niestety niektórzy musieli posiłkować się Deksem (deksametazon – steryd podawany w formie zastrzyku w przypadku występowania objawów choroby wysokościowej). Jednak najważniejsze, że wszyscy cali i zdrowi dotarli pod wieczór do Colery. Zmęczenie sprawia, że jeszcze do nas nie dociera co zrobiliśmy.
Następny dzień to permanentne zejście na dół do Mulas, aby kolejnego dnia ruszyć do bram parku.
Tempo zejścia tych dwóch dni też daje nam mocno w kość, jednak coraz bardziej dociera do nas skala wyczynu.
Stanęliśmy na najwyższej górze Ameryki Południowej.
Najwyższej górze świata poza Azją.
Marzenie.
Spełnione.
Czas myśleć o kolejnym…