Dusza Kaukazu, czyli dach Europy.
Przebiegu tej ekspedycji nie dało się w żaden sposób przewidzieć. To pierwsza wyprawa, którą zaplanowałem sam. Zaprosiłem do niej Darka – człowieka, który okazał się również sportową siłą napędową ekspedycji za co mu gorąco dziękuję. Przygotowanie zaczęły się na wiele dni/miesięcy wstecz. Plany aklimatyzacyjne, transport, wyżywienie, jeden czy dwa wierzchołki – to wszystko musiało być precyzyjnie zaplanowane. Każdy błąd tutaj na nizinach urasta do rangi giganta tam wysoko w górach.
Ruszyliśmy samolotem do Mineralnych Wód (z przesiadką przez Moskwę). Mineralne stanowią międzynarodową bramę do gór Kaukazu. Stamtąd każdego wędrowca czeka jeszcze prawie 200 kilometrowy odcinek, który każdy pokonuje za pomocą znalezionego transportu. My po dotarciu do Rosji zdecydowaliśmy się na dedykowaną taksówkę, która zabrała nas jeszcze tego samego wieczora do wsi Tereskol. Zaskakująco dobra droga prowadząca do doliny Baksan, gdzie znajduje się Elbrus – najwyższy szczyt Europy, zajęła nam nieco ponad 3 godziny. Zaliczyliśmy też nieplanowaną przerwę w pobliskim lokalu gastronomicznym – mikro mieszkanku połączonym ze strefą dla gości – tam raczeni czosnkową zupą oraz naleśnikami z twarogiem napełniliśmy brzuchy.
Do Tereskola docieramy nocą. Gospodarz naszego przybytku pokazuje nam pokój. W hotelu jesteśmy sami. Odpoczywamy. Piątek przeznaczamy na aklimatyzację wstępną i papierologię. Rosja znana jest z OVIR-u – mitycznego pozwolenia na pobyt i meldunku. Wstajemy przed 8 rano. Poczta, na której można zrealizować formalności otwiera się od 9. Ruszamy w stronę siedziby ratowników górskich – tam dokonujemy bladym świtem rejestracji – 2 samotnych wojowników, wyjście w górę w sobotę, planowany powrót w piątek, dane Darka i moje. W razie sytuacji kryzysowej będą dzwonić najpierw do nas a potem do naszych bliskich.
Dalej przychodzi czas na pocztę. Do meldunku jest potrzebny nasz gospodarz. Nieocenione umiejętności językowe Darka rozwiązują problem. Gospodarz podejdzie potem na pocztę, podbije wszystkie dokumenty. Następnie my spędzimy ok. 20 minut i dostaniemy meldunki. Sprawa załatwiona. Bogdan i Wojtek (nasi, poznani na Elbrusie kompani całkowicie ominęli sprawę meldunku – nie mieli na żadnym etapie podróży problemów z tego tytułu, więc pytanie o zasadność procedury).
Tereskol (2.100m) , wraz z wioską Azau (2.350m) leżącą nieopodal stanowią centrum kurortu narciarskiego w pobliżu Elbrusa. Cały region leży również w bezpośredniej bliskości granicy gruzińsko-rosysjkiej, stąd obecność wojska jest wpisana naturalnie w krajobraz. Szukaliśmy wielu informacji dotyczących pobliskiego szczytu Cheget (3.450m) i możliwości poruszania się w tym rejonie. Wiele relacji wspomina specjalne pozwolenia uzyskiwane w mieście Nalczyk, które umożliwia poruszanie się w rejonie Chegetu który leży dokładnie na granicy dwóch krajów.
Dla nas Cheget był niezwykle ważny, gdyż chcieliśmy „szturchnąć” nasze organizmy i zmusić je do produkcji większej ilości czerwonych krwinek, które potrzebne są do transportu tlenu. Cheget wydawał się do tego idealny. Wyciąg krzesełkowy na wysokość niemal 2.600m a następnie spacer na 3.000m. Udaje się bez żadnych, specjalnych zezwoleń. Wjeżdżamy wyciągiem a następnie w ok. 40 min stawiamy się na „pół-szczycie” Chegetu. Rzeczywiście szczyt właściwy jest zamknięty dla ruchu. Leży dokładnie na granicy Rosji i Gruzji. Tam już nie ma wstępu. Aklimatyzujemy się. Darek proponuje małą rozgrzewkę. Niechętnie, ale za jego namową znajduję się nagle na ziemi i robię pompki na wysokości 3.000m. Organizmy „szturchnięte”. Można wracać.
W sobotę wyruszamy z rana do Azau. Stamtąd kolejką górską do stacji MIR na wysokości 3.450m. Plan na dziś – rozbić namiot na wysokości ok. 3.800m, wyjść na ponad 4.000m i wrócić na noc do namiotu. Objuczeni niczym wielbłądy ruszamy ze stacji MIR w górę. Piękna pogoda. Powolny marsz. Gdy docieramy na wysokość ponad 3.800m zaczynamy kopać platformę pod namiot. Widok jest nieziemski – za namiotem Elbrus w całej swej postaci, przed namiotem masywy Kaukazu i Doliny Baksan.
Po rozbiciu namiotu i zamianie plecaków na lżejsze, ruszamy na wysokość ponad 4.000m. Wyprawa do schroniska Pijrut 11. Spokojnym tempem docieramy do celu. Picie, jedzenie, topienie śniegu. Czynności w górach wysokich sprowadzają się do tych najprostszych: dać energię organizmowi i przystosować go do wysokości. Po posiłku i dalszej wędrówce decydujemy się na zejście do namiotu. Słońce powoli zachodzi. Jest godzina 19. My powoli przygotowujemy się do snu. Tak to w górach wygląda. Wczesny sen i wczesna pobudka. Noc jest spokojna. Budzimy się. Oboje przekonani: wszystko wedle wcześniej założonego planu. Idzie dobrze. Niebawem atak szczytowy. Jak bardzo się myliliśmy…
Poranek był jeszcze w miarę spokojny. Namiot nieco się oszronił od środka, ale było nam bardzo ciepło. To pierwsza na noc na wysokości. Byliśmy na prawie 4.000 metrów. Wyszliśmy z Darkiem z namiotu. Słońce nieśmiało wyłaniało się znad horyzontu. Zaczęliśmy przygotowywać śniadanie.
Nikt z nas do tego momentu jeszcze nie zerknął na zegarek. Okazało się bowiem, że jest …po 6
rano. Tak więc czas mieliśmy niezły. Po szybkim śniadaniu i pierwszych liofilizowanych owsiankach zaczęliśmy demontaż obozowiska. Poszło całkiem sprawnie, choć ruchy były jakby spowolnione.
Znów obciążeni wielkimi plecakami (ponad 20 kg) ruszyliśmy na wysokość ponad 4.200m. Tym razem plan zakładał znalezienie dobrego miejsca na rozbicie namiotu a następnie wyruszenie na lekko, na wysokość około 4.800m (w okolice słynnych skał Pastuchova będących jednym z kierunkowskazów podczas drogi na szczyt Elbrusa). Po dotarciu do Pijruta 11 (małego schroniska), po drobnej przerwie podeszliśmy 200m wyżej do Garabashi – schroniska złożonego z samych kontenerów przerobionych na miejsca sypialne. Całością zawiadywał Konstantin – Rosjanin, który na koniec naszej podróży obłowił się prezentami od braci Polaków, ale o tym potem.
Prognozy wskazywały, że niebawem ma nastąpić pogorszenie pogody. Nie wiedzieliśmy jak duże. Postanowiliśmy tej nocy zatrzymać się w „kontenerach” a następnie w kolejnych dniach spróbować wynieść namiot wyżej. Po zrzuceniu bagażu i zamianie plecaka ruszyliśmy szeroką ścieżką w stronę Pstuchova. Po około 3 godzinach marszu byliśmy na szczycie skał – realna wysokość to ok. 4.700m (ilość sprzecznych informacji odnośnie właściwych wysokości poszczególnych fragmentów trasy Elbrusa jest w internecie gigantyczna). Tam już widzieliśmy, że pogoda lekko zaczyna się psuć. Zaczęliśmy schodzić. Reszta dnia upłynęła na odpoczynku i uzupełnianiu płynów. Dodatkową atrakcją był ubikacja znajdująca się nad urwiskiem. Do drewnianej kabiny prowadziła specjalna lina. Odważni się jej chwytali, ale zakładam że byli i tacy którzy wpinali się do niej lonżą 🙂
W poniedziałek planowaliśmy ruszyć z namiotem na prawie 5.000m. Już sam dźwięk po przebudzeniu wystarczył, aby ocenić że dzisiejszy dzień to tzw. „kibel” czyli dzień na przeczekanie. Wiatr smagał cały kontener tak, że wydawało się że cała konstrukcja zaraz wzbije się w powietrze. Wyprawa do kuchni oddalonej o dwa kontenery wyżej stanowiła już nie lada wyzwanie a co dopiero wyjście gdzieś wyżej.
Takie dni jak ten upływają pod znakiem czekania…na lepszą pogodę, na znak, na innych. I tu przechodzimy do miejsca, gdzie poznajemy 15 osobowy oddział rosyjskiej armii. Spotykamy ich w kuchni. Zagaduje do nas Artur – dowódca. Zawsze siedzi sam a reszta traktuje go z wielkim szacunkiem. Mówi, że są tu tylko dwa dni. Dzisiaj chcieli iść do Pastuchova, ale nie ma jak a w nocy chcą atakować. Pytam, czy tej nocy? (z poniedziałku na wtorek). Mówi, że tak. Proponuje wspólne wyjście.
Naradzamy się z Darkiem. Nie znamy tempa żołnierzy. Nie wiemy czy możemy na nich polegać. Prognoza jest kiepska. Z drugiej strony w 15 osobowym oddziale rosyjskiej armii siłą rzeczy człowiek czuje się bezpiecznie a drobne okno pogodowe nad ranem rozbudza nadzieje. Jeśli będzie spokojnie na trawersie to jest szansa dotrzeć na szczyt. Decydujemy się.
Rozmawiamy z Arturem o układzie szyku. Którzy w kolejności idziemy? Co w wypadku wycofu? O której start? Ustalamy wszystkie szczegóły i umawiamy się na wymarsz o 2 nad ranem. Reszta dnia upływa nam na grze w karciano-towarzyską grę „Mafia” – średnio się z żołnierzami rozumiem, ale gra nam jakoś wychodzi 🙂
Tego dnia, leżąc w kontenerze usłyszeliśmy też polskie głosy. Wyskakuje w śpiworze przed drzwi i krzyczę, że tu też Polacy. Tak poznajemy Bogdana i Wojtka. Wprowadzają się do nas i od razu nawiązuje się górska przyjaźń. Rozmawiamy o górach i nie tylko. Chłopaki planują we wtorek aklimatyzację a potem atak szczytowy.
1:20 dzwoni budzik. Ten moment zawsze generuje sporo adrenaliny. Cały sprzęt spakowany. Najcieplejsze ubrania na wierzchu. Wszystko przygotowane. Saturacja 82% (poziom wysycenia tlenem krwi – mierzona za pomocą pulsoksymetru). Jemy śniadanie i stawiamy się na iście wojskową odprawę przed kuchnią. Widoczność na kilka metrów. Nie wieje, ale mocno pada śnieg. To nienajlepszy znak.
Ruszamy. To zawsze moment, kiedy adrenalina ustępuje narastającemu wysiłkowi, który trzeba szybko w głowie podmienić na inne myśli. W końcu czeka nas kilka lub kilkanaście godzin wędrówki. Krok za krokiem. Wlepiony wzrokiem w buty towarzysza przede mną. Co chwila liczę do 10 kroków i robię kilka głębszych oddechów. Żołnierze, jak to żołnierze maszerują równo. Nie robią przerw. Zauważyliśmy z Darkiem, że niemal nic nie jedli i nie pili w trakcie tej wędrówki.
Docieramy do końca skał Pastuchova. Tu byliśmy najwyżej. Teraz ruszamy dalej. W stronę zasypanego na wysokości ponad 5.000m starego ratraka. Wiatr jest coraz silniejszy. Opady śniegu też. Widoczność na 2-3 metry. Gogle zaszły już całe lodem. Ledwo coś widzę. Robi się coraz stromiej. Idę bokiem, żeby mniej męczy nogi. Czuję lód pod rakami. Żołnierze mimo takiej powierzchni idą twardo na wprost (nie zakosami), wykorzystując przednie zęby raków, przez co nieco szybciej męczą mięśnie.
Na wysokości powyżej 5.000m robi się niebezpiecznie. Oblodzony stok. Zerowa widoczność. Za chwilę droga będzie skręcać w lewo i przebiegać na całymi polami szczelinowymi. Ryzyko jest zbyt duże. Niektórzy żołnierze mają widoczne problemy z chorobą wysokościową. Wspólna decyzja – schodzimy. Nie warto tak ryzykować. Dotarliśmy do wysokości ok. 5.100 metrów i zawróciliśmy.
Podczas zejścia wpadam w głęboki śnieg. Czuję „chrupnięcie” w prawej nodze. Zimny pot. Sprawdzam. Mogę ruszać. Nic nie boli. Zwalniam krok i idę wolniej. Sygnalizuję Darkowi, że coś jest nie tak. Szczęśliwie jesteśmy już blisko kontenerów. Nieśpiesznym tempem docieramy do schronienia o godzinie 8 nad ranem. Wykończony padam na łóżko i otulam się śpiworem. Do 12 mnie nie ma. Regeneracja. Całe dwa kolejne dni przyjdzie nam odpoczywa i czekać na właściwy atak szczytowy.
Wtorek i środa mijają nam na: wojnie na śnieżki, free solo (wspinaczka bez asekuracji) na pobliskich skałach, opalaniu na kontenerach, zaczepianiu nowoprzybyłych wędrowców, analizowaniu pogody, organizowaniu sprzętu, topieniu śniegu.
Ostatecznie prognozy wskazują, że w czwartek do 11 rano będzie bezchmurnie i bezwietrznie. To nasza szansa. Mimo wcześniejszego dużego opadu taka prognoza daje świetną szasnę na atak szczytowy. Najpierw nas przeczołgała a teraz daje nam do zaproszenie – tak to z górami bywa. Wyczekaliśmy moment. Ustalone. O 2:30 nad ranem w czwartek rozpoczynamy atak szczytowy. Czeka na nas Dach Europy….
No i stało się!! Moment, na który dawno czekaliśmy. Już raz podczas tej wyprawy budzik dawał o sobie znać w okolicach 1 w nocy, ale tym razem oboje z Darkiem mieliśmy przeczucie, że czeka nas wędrówka do samego szczytu.
Wcześniej podjęliśmy też strategiczną decyzję – ze względu na nieudany atak szczytowy, który odebrał nam trochę sił + ze względu na nie do końca określoną kontuzję mojej nogi, chcemy nieco oszczędzić energii i tym samym do wysokości nieco powyżej 4.700m, czyli granicy Skał Pastuchova podjedziemy ratrakiem z grupą innych wspinaczy. Czas zbiórki ustawiony na 2:30 w nocy.
Czynności przed atakiem szczytowym zawsze staram ograniczyć się do minimum. Wszystko wcześniej przygotowane – ubrania, posiłki, sprzęt. Tak, aby w mroku nocy wsunąć się tylko w kolejne warstwy ubrań, szybko zjeść i ruszyć w górę. Noc była bezwietrzna. Węże czołówek dało się gdzieniegdzie dostrzec w oddali. Ktoś był już nawet w okolicach trawersu.
Po szybkim śniadaniu i ostatniej liofilizowanej owsiance czekoladowej stawiliśmy się w punkcie odbioru. Ratrak w oka mgnieniu przeniósł nas na wysokość powyżej Pastuchova. Stamtąd czekała nas najpierw żmudna i wystromiona wędrówka do zasypanego na ponad 5.000m legendarnego już punktu – ratraka (Rosjanie kiedyś chyba w ramach zakładu próbowali sprawdzić kto da radę wyżej zajechać tymi bestiami. Jednak oblodzenie na wysokości 5.000m sprawiło, że ratrak stracił całą swoją gąsiennicę i tak już został). Obecnie stanowi on punkt orientacyjny dla wspinaczy i wyznacza umową granicę 5.000m. Szło się nam bardzo dobrze. Choć w pewnym momencie za namową Darka postanowiliśmy wyprzedzić grupę wspinaczy. Manewr ten, choć z pozoru prosty, kosztował mnie kilka minut mroczków przed oczami. Na takiej wysokości każda radykalna zmiana tempa sprawia, że organizm reaguje natychmiastowo.
Gdy dotarliśmy do trawersu, zaczęło się przejaśniać. Trawers to dość długi odcinek trasy przecinający górę wzdłuż i doprowadzający wędrowców do tzw. „siodła” – miejsca pomiędzy dwoma wierzchołkami Elbrusa. Z dołu, gdy spoglądaliśmy na ten fragment trasy, zastanawialiśmy się dlaczego te czarne punkciki tak wolno się tam przemieszczają? Teraz już wiedzieliśmy. Wysokość oraz nastromienie robiło swoje. Szliśmy powoli i ostrożnie. W jednej ręce kijek, w drugiej czekan.
Po dotarciu do siodła złapaliśmy w końcu pierwsze promienie słońca. Jako, że dzień był bezwietrzny – niemal od razu musieliśmy zrzucać kolejne warstwy ubrań, bo zaczynało robić się bardzo ciepło. Z siodła, droga na szczyt wiodła jeszcze krótką „wyrypą” (stromym fragmentem) a następnie przechodziła w sporych rozmiarów wypłaszczenie, na końcu którego znajdował się wierzchołek właściwy. Dystans po płaskim to niespełna ok. 300m, ale z Darkiem pokonywaliśmy go bardzo wolno. Tu wysokość już dała się we znaki. Mimo, żadnych objawów typu ból głowy czy nudności, oddech mieliśmy jednak przyspieszony i łapaliśmy każdy łyk tlenu którego tutaj było o ok. 40% mniej niż na normalnym poziomie.
Wejście na szczyt zawsze jest trudne do opisania w słowach. To samo jest ze zdjęciami. Za tym jednym zdjęciem z uśmiechem na szczycie kryje się milion małych elementów, które razem złożyły się na górski sukces. Kondycja, pogoda, odpowiednia aklimatyzacja, dobre żywienie, logistyka opracowana jeszcze przed wyjazdem. Tego wszystkiego na zdjęciu nie widać. Nie widać też tysięcy małych kroków zrobionych w ślimaczym tempie podczas ataku szczytowego. Jednak moment wejścia na szczyt wynagradza wszystko. W moim przypadku były łzy szczęścia i moment całkowitego oderwania się od rzeczywistości, gdy zrozumiałem co z Darkiem właśnie zrobiliśmy. Każdy celebrował tą chwilę na swój sposób. Potem przyszedł moment na serię pamiątkowych zdjęć i czas na zejście.
To często gorsze od samej wędrówki w górę. Zejście. Trwa krócej, ale mięśnie dostają bardziej w kość. Łatwo nie było. Ale przed południem byliśmy znów w bazie. Krótkie przepakowanie i zejście do kolejki w celu zjechania jeszcze tego samego dnia do Azau, skąd dalej do Tereskola. Tam umówieni byliśmy z Bogdanem i Wojtkiem na świętowanie po udanym ataku szczytowym. Chłopaki weszli na szczyt chwilę po nas.
Kaukaz był gigantyczną przygodą. Góry są tam surowe i nie witają tak gościnnie jak Alpy – takie miałem wrażenie. Doświadczenie nieudanego ataku szczytowego też wiele dało. Z kolei dobra aklimatyzacja pozwoliła na jeden z najprzyjemniejszych ataków szczytowych, jakie miałem okazję przeprowadzić. Wyprawa zbudowała też kolejne pokłady determinacji i pokazała, jak żadna inna, że nie warto się poddawać. Trzeba walczyć do końca.
Kolejny klejnot Korony Ziemi zdobyty.